Recenzje książek, nie tylko beletrystycznych.

2 sierpnia 2010

Wyznania samotnika


    Haruki Murakami jest chyba najpopularniejszym w Polsce pisarzem japońskim. Chcąc zrozumieć ten fenomen, sięgnęłam po jego książkę – była to Sputnik Sweetheart. Nie pozostawiła mnie ona w stanie zachwytu, lecz później przeczytałam jeszcze jego debiut (niepublikowany w Polsce), Słuchaj pieśni wiatru („Kaze no uta o kike”). Jest to króciutka książeczka, jednak główny bohater zdążył mnie znużyć na jej kartach. W imię zasady „do trzech razy sztuka” postanowiłam dać jeszcze jedną szansę Murakamiemu, jako że pewna osoba gorąco polecała mi Koniec świata i Hard Boiled Wonderland. Muszę przyznać, że jest to niewątpliwie najlepsza z książek tego autora, jakie zdarzyło mi się czytać. Stworzył ciekawe, barwne postacie (krągła wnuczka naukowca jest moją faworytką), doskonale skonstruował misterny scenariusz, zaskoczył niezwykłymi pomysłami. W ten sposób sprawił, że czytelnika drąży ciekawość, jak ta historia się skończy. Byłam pod wrażeniem oryginalności pomysłu na tę powieść. Jednak nie mogę wybaczyć autorowi głównego bohatera i samego przesłania książki. Murakami pisze bowiem o tym, co zwykle – o tym, jak jesteśmy samotni i bezradni w tym wielkim świecie. Litości. Czasami temu bezradnemu bohaterowi miałam ochotę podać naładowany pistolet, by ugasił swój ból istnienia. Brakuje mu chęci życia, jakiejś iskry. Nie mogłam się pogodzić z jego ostateczną postawą poddania się bez walki.
   Chciałam jeszcze dodać parę słów o stronie technicznej tłumaczenia polskiego. Zetknęłam się z opiniami, że ta sama książka czytana po angielsku jest dużo lepsza w odbiorze niż w wersji polskiej. Nie mnie to rozsądzać, czytałam bowiem po japońsku, jednak zdarzyło mi się zajrzeć w księgarni do środka i bardzo się zdziwiłam widząc dialog pomiędzy głównym bohaterem kobietą z biblioteki. Dlatego mianowicie, że w oryginale zwracają się do siebie – jak na japońskie, bardzo dbające o etykietę standardy – bardzo swobodnie. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego więc w wersji polskiej mówią do siebie „pan”, „pani”. Podejrzewam, że może to nie być jedyna nieścisłość w tłumaczeniu.
   W domowej biblioteczce natknęłam się na doskonałą lekturę autorstwa Ireny Krzywickiej – a mówiąc ściślej, jej autobiografię, zatytułowaną Wyznania gorszycielki. Jej śmiałe jak na owe czasy poglądy musiały gorszyć społeczeństwo w dwudziestoleciu międzywojennym, jednak nie wywoływała ona skandali dla samych skandali, działała dla idei – uświadamiania kobiet w sprawach świadomego macierzyństwa, wywalczania kobietom praw równym prawom, jakie tradycyjnie przyznawano mężczyznom do swobodnego wybierania partnerów seksualnych. Nie ma co jednak szukać na kartach jej Wyznań manifestów feministycznych. Wspomnienia te to barwne, skrzące się humorem opisy życia ówczesnej Warszawy, gdzie czytelnik z zachwytem może odkryć na nowo postacie wielkich literatów i artystów – Tuwima, Słonimskiego, Witkacego i nade wszystko Tadeusza Boya-Żeleńskiego, wielkiej miłości i przyjaciela Krzywickiej. Autorka nie cofa się przed subiektywnymi, odważnymi sądami o wielkich i sławnych. Choć może czasem krzywdzące, jej opinie są zawsze szczerze i wypowiadane bez ogródek. Krzywicka udowodniła swój talent do pióra, spisując opowieść fascynującą i jak najbardziej godną polecenia.


14 kwietnia 2010

Dziecko Ankh-Morpork


            Węsząc w księgarni po półkach z polską fantastyką, natknęłam się na debiut Michaliny Olszańskiej Dziecko gwiazd. Atlantyda. Przeczytawszy na tylnej stronie okładki, że autorkę porównuje się do Paoliniego, autora Eragona, oraz że jest ona nastolatką, czym prędzej odłożyłam tę książkę z powrotem. Z książkami równie „wspaniałymi” jak Eragon nie chcę mieć nic wspólnego. W jakiś czas potem przeczytałam w Bluszczu rozmowę, w której brała udział Olszańska i doszłam do wniosku, że jest to osoba zasługująca jednak na moją uwagę. Choćby dlatego, że nie jest to nastolatka bawiąca się piórem (czy też, w jej przypadku, ołówkiem), a osoba, która nie boi się ciężkiej pracy i wkłada wiele wysiłku w pisanie. Czy wielu z nas byłoby gotowych wstawać o czwartej rano, by pogodzić pisarstwo z grą na skrzypcach? Zrobiło to na mnie duże wrażenie i postanowiłam kupić Dziecko gwiazd. Atlantydę. Poczytałam też sobie wypowiedzi na temat Olszańskiej pojawiające się w Internecie. Cóż tam się działo! Istne batalie toczone przez fanów i zagorzałych przeciwników. Rozumiem, że najwięcej zamieszania wywołuje młody wiek autorki. Moim zdaniem książka nie jest wcale zła, a już porównywanie jej z Eragonem uważam za krzywdzące. Paolini bez większych skrupułów upchnął w swojej powieści wątki, które spodobały mu się w Diunie, Władcy pierścieni, Gwiezdnych wojnach, Smokach z Pern i Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze – a profesjonalnie przeprowadzona kampania reklamowa sprawiła, że okrzyknięto go młodym geniuszem i jeszcze sfilmowano te wypociny. Olszańska natomiast owszem, widać, że przeczytała wiele książek, ale pomysł na historię miała własny – i tak powinno być. Co do poziomu językowego, to do zarzucenia miałabym więcej na przykład Magdalenie Kozak, autorce Nocarza, niż Olszańskiej. Owszem, niektóre formy zapisu wyrazów wywołały u mnie uniesienie brwi, ale nawet śledząc najnowsze rozporządzenia Rady Języka Polskiego, nie jesteśmy w stanie tak od razu się do nich przyzwyczaić. Z tym jestem w stanie się pogodzić. Z błędami gramatycznymi u niektórych dorosłych pisarzy pogodzić się nie mogę. Od strony językowej nie odpowiadały mi tylko zbyt obszerne opisy w Dziecku…, ale to już chyba kwestia gustu – wszak niektórym podobają się opisy przyrody w Nad Niemnem, które ja zawsze bezwzględnie opuszczałam. W stylu Olszańskiej daje się wyczuć pewne rozbuchanie i egzaltację, jednak często jest chwalona za plastyczność opisu. Zauważyłam też, że autorka jest wyjątkowo spostrzegawcza i ma wiele bardzo dojrzałych przemyśleń na temat natury człowieka. Ponadto jej powieść jest spójna, a zapanowanie nad tak obszerną formą, jaką jest powieść, nie należy do najłatwiejszych zadań, a co dopiero, gdy ma się zaledwie szesnaście lat. Pomysł umieszczenia portretu autorki na okładce w roli głównej bohaterki wydał mi się dosyć dziwaczny, jednak nie przeszkadzał mi na tyle, by go krytykować. Wersja książki, którą kupiłam, pozbawiona była płyty, która ponoć powinna być do niej dołączona, więc nie mogę wypowiedzieć się na temat jakości piosenki wykonywanej przez Michalinę, jednak nie uważam promowanie jej talentów za coś nagannego. Wszak nie jest tak, że jakaś zarozumiała nastolatka siadła i skleciła parę nut i teraz się z tym obnosi. Trzeba pamiętać, że Olszańska przez lata uczyła się w szkole muzycznej, co oznacza, że posiada potrzebne wykształcenie, by bawić się muzyką. Podsumowując, nie jest to dla mnie książka-arcydzieło, lecz uważam, że nie zasługuje na tak ostrą krytykę, jakiej jest poddawana.
            Na mojej półce Łups! Terrego Pratchetta cierpliwie czekało, aż zacznę je czytać. Zwłoka nie wynikała z niechęci do tej książki – po prostu zostawiałam ją sobie na deser. Nie zawiodłam się. Trudno osobno recenzować książki z serii Świat Dysku, bo ich siła polega w dużej mierze na rozbudowanej historii świata i bohaterów znanych z pozostałych części. I tak większą satysfakcję sprawia nam śledzenie poczynań komendanta Vimesa czy lorda Vetinariego, gdy wiemy, czego mniej więcej się po nich spodziewać. Znając inne powieści ze Świata Dysku, mamy świadomość, jak ten świat działa oraz w jakim rodzaju humoru celuje Pratchett. To wszystko sprawia, że lektura jest dużo przyjemniejsza. Samo Łups! porusza bardzo ważną kwestię – nienawiści rasowej i jej podsycania za pomocą tuszowania historii. Są to tematy bardzo aktualne, a w dodatku przekazane w formie powieści przygodowej. Pratchett pisze już teraz inaczej, niż to było za czasów początków cyklu, więcej jest u niego refleksji niż pustej parodii, ale poczuciu humoru nie można nic zarzucić. Uważam, że Łups! jest kolejną dobrą częścią serii o straży miejskiej. Zastanawiam się tylko, czy i kiedy pociągnięty zostanie wątek Marchewy i Angui…

2 kwietnia 2010

Zbieracz łusek po nabojach


            Jakieś sześć lat temu zakochałam się w opowieściach anielskich Mai Lidii Kossakowskiej: zbiorze opowiadań „Obrońcy Królestwa” (ukazały się potem w Fabryce Słów w zbiorze pt. „Żarna niebios”) i ich kontynuacji, powieści „Siewca Wiatru”. Gdy więc zobaczyłam w Empiku zapowiadanego od dłuższego czasu „Zbieracza Burz”, sięgnęłam po niego bez wahania. Wydano go od razu w dwóch wersjach: w oprawie twardej i miękkiej. Ta w twardej oprawie jest ładniejsza, ale że zarówno mój portfel, jak i plecy optują zawsze za okładką miękką, zaopatrzyłam się w miękkiego „Zbieracza”. Zatrzymam się jeszcze przez moment przy estetycznych walorach książki. W pierwszym wydaniu „Siewcy”, którego jestem posiadaczką, okładka była przepiękna, natomiast ilustracje w środku w ogóle nie przypadły mi do smaku. W „Zbieraczu” zarówno okładka jak i ilustracje są miłe dla oka.
            Wiele osób zawiodło się nieco na kontynuacji „Siewcy Wiatru”, dziwiąc się nagłemu przeobrażeniu osobowości u wielu bohaterów i żałując znanej z „Siewcy” wielowątkowości, za to chwalono przewagę „rąbanki” nad politycznymi spiskami. Cóż, mnie jednak bardziej odpowiadały skomplikowane polityczne spiski niż anioł walący z karabinu. Oczywiście, książka nie mogła być taka sama, jak jej poprzedniczka – po sześciu latach to po prostu niemożliwe, by autorka pisała tak samo. Zresztą, obawiałam się trochę, że po tym, jak Kossakowska wydała „Zakon Krańca Świata”, „Rudą Sforę” i „Upiora Południa”, w ogóle nie będzie można odnaleźć już w „Zbieraczu Burz” klimatu z „Siewcy”. Pomyliłam się jednak. Klimat został zachowany, to wciąż jest ta sama kraina aniołów i demonów – choć może jeszcze troszkę mroczniejsza. Przyznam też, że ze wszystkich światów i bohaterów stworzonych przez Kossakowską ten anielski polubiłam najbardziej. Ogólnie rzecz biorąc czytało mi się „Zbieracza” bardzo przyjemnie, choć do zarzucenia mam tendencję do przedwczesnego zdradzania biegu wypadków. Niemniej czekam na tom drugi i zabiorę się do niego z entuzjazmem.
            Jako wielbicielka sztuki kaligrafii, szybko dałam się zwabić pięknej okładce powieści „Skryba”. Streszczenie akcji zamieszczone z tyłu również zachęciło mnie do lektury. Książka opowiada o losach Theresy, która żyła w czasach Karola Wielkiego i była kobietą na te czasy wyjątkową, gdyż potrafiła pisać i czytać. Głównym wątkiem jest kwestia Donacji Konstantyna, sławnego fałszywego dokumentu, w którym cesarz Konstantyn rzekomo nadał Kościołowi liczne przywileje. Autor „Skryby” ewidentnie ma pewne zacięcie do kryminałów, gdyż książka roi się od śledztw i dochodzeń. Moim ulubionym bohaterem był Alkuin – mnich o niejednoznacznej osobowości. Główna bohaterka wydała mi się dosyć irytująca i niekiedy wręcz… głupia. Na niekorzyść można zapisać łatwy do odczytania scenariusz dotyczący przyszłości Theresy – oto pojawia się przystojny, hojnie obdarzony przez naturę (sic!) bohater, który jest jednak podejrzany i szybko domyślamy się, że oszukuje główną bohaterkę. Na szczęście jednak pojawia się zaraz, już na zapas, nowy adorator, który okazuje się tym dobrym i poślubia naszą skrybę. Oprócz tego jednak sama powieść jest wciągająca, przewija się przez jej karty wiele barwnych postaci, a tło historyczne jest przekonujące. Szczególne wrażenie wywarła na mnie znajomość przyborów i składników używanych do obrabiania pergaminów – już dla samych walorów poznawczych warto przeczytać, co autor, Antonio Garrido, ma do powiedzenia.
Chciałam jednak dodać, że o ile tło historyczne wydaje się wiarygodne, to poziom łaciny, którym posługuje się autor, pozostawia wiele do życzenia. Nawet w często używanym zwrocie "W imię Ojca..." popełnił błąd! Zamiast "In nomine Patris" pisze "In nomine Pater", co można by przetłumaczyć jako "W imię Ojciec". Obniża to w moich oczach znacząco jakość tej książki.

3 marca 2010

Płomień północy


            Poczciwy profesor Tolkien nie przestaje mnie zadziwiać. Oczywiście wiedziałam, że był niesamowicie pracowitym i pełnym pasji człowiekiem. Wygląda na to, że nie wiedziałam tylko, jak bardzo. Dowodem pracowitości Tolkiena może być to, że jego syn, Christopher, wciąż poświęca się opracowywaniu pozostawionych przez ojca rękopisów. Tym razem chcę napisać o Legendzie o Sigurdzie i Gudrun.
Tolkien, zafascynowany skandynawską poezją, postanowił dokonać próby napisania w języku angielskim własnej wersji historii Sigurda Vӧlsunga, rodu Gjukungów i przeklętego skarbu, trzymając się rygorystycznych zasad rządzących utworami skandynawskimi (chodzi mi o rytm i aliterację). Wydawałoby się, że to zadanie karkołomne, jednak cierpliwy profesor, wiedząc, że podobne reguły rządziły poezją staroangielską, układał wers po wersie i strofa po strofie. Jakkolwiek uważał, że wersja opowieści zawarta w niemieckiej Pieśni o Nibelungach jest starsza, trzymał się raczej tej północnej. Dokonał też czegoś, czego wielu odbiorcom brakuje w Sadze o Vӧlsungach (pisałam o tym w poprzednim wpisie), mianowicie zdecydował się na podanie jednej, spójnej wersji wydarzeń i wyeliminował w ten sposób nielogiczne elementy. Starał się też przenieść na poezję angielską styl poezji skandynawskiej – oszczędny w słowach, lecz emocjonalny, pozwalający z kilku słów wysnuć ogólne znaczenie.
Dodatki i przypisy w Legendzie o Sigurdzie i Gudrun są nie mniej interesujące od poezji. Christopher Tolkien starał się z referatów i notatek ojca wyłonić jego poglądy na postacie poszczególnych bohaterów legendy, pochodzenie opowieści, transformacje, jakie ta historia przeszła i dlaczego. Jako ciekawostkę dodam, że Christopher przez długi czas w ogóle nie wiedział, że ojciec pracuje nad tym projektem – profesor ani o tym nie mówił, ani niemal nie wspominał w korespondencji z przyjaciółmi. Naprawdę niezwykły był to człowiek, który potrafił poświęcić setki godzin na badania i zmaganie się z układaniem wierszy – i nawet nie powiedzieć o tym nikomu.
Z mroźnej północy przenieśmy się teraz do cieplejszej Japonii, choć zbiór opowiadań, o którym chcę napisać, nosi tytuł Zimny płomień. Jest to wybór utworów Yukio Mishimy, zgodnie określanego mianem jednego z najważniejszych pisarzy japońskich XX w. Po zderzeniu z Wyznaniem maski w oryginale nie paliłam się zbytnio do prozy Mishimy. Jego kunsztowne, wielokrotnie złożone zdania i wyszukane słownictwo sprawiały mi ogromną trudność. Jednak kiedy jego opowiadania pojawiły się w moim języku ojczystym (ukłon dla tłumacza, Henryka Lipszyca, jego praca wymagała nie tylko ogromnego wysiłku, ale także talentu), postanowiłam spróbować z Mishimą jeszcze raz. Co się okazało? Musiałam przyznać, że to naprawdę proza najwyższej próby. Jako ktoś, kto także marzy o pisarstwie, muszę pochylić głowę w podziwie i przyznać po prostu: „dobry jest!”. I nie należy się uprzedzać i myśleć o Mishimie jako o człowieku opętanym i zafascynowanym śmiercią – bo miał wystarczająco dużo zdrowych zmysłów, by tworzyć wyśmienite także pod względem technicznym teksty. Jego opowiadania to nie tylko mrok. Owszem, są i takie, które poświęcił wyłącznie tematowi śmierci (i miłości), jak Umiłowanie ojczyzny, jednak tytułowy Zimny płomień czy Fontanny deszczu skupiają się bardziej na życiu. Ponadto byłam pod wrażeniem przenikliwości i trafności sądów Mishimy, jeśli chodzi o ludzką (a najczęściej kobiecą) psychikę. Obraz człowieka, jaki kreśli, nie jest zbyt optymistyczny, nie brakuje mu cynizmu, lecz często trudno odmówić Mishimie racji…

10 lutego 2010

A imię jego 444


            „444 zdania polskie” profesora Jerzego Bralczyka to książka, którą smakuje się powoli. Wątpię szczerze, żeby ktokolwiek potrafił ją przeczytać jednym tchem. Niemniej lektura ta dostarcza wiele przyjemności i pogłębia świadomość własnego języka, dlatego szczerze ją polecam. Znaleźć w niej można omówienia powiedzeń, słynnych cytatów z książek, piosenek czy filmów, haseł propagandowych czy reklamowych, każde opatrzone jednostronicowym felietonem. Wybrane „zdania” pochodzą zarówno z czasów nam współczesnych, jak i tych dawniejszych – sięgając również początków polskiego piśmiennictwa. Wśród haseł można napotkać teksty takie jak na przykład „Ideał sięgnął bruku”, „Jestem wesoły Romek”, „Baśka miała fajny biust”, „Jestem za, a nawet przeciw”, „Stary niedźwiedź mocno śpi”, „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj” i wiele, wiele innych – łącznie w liczbie 444. Bralczyk z właściwymi sobie humorem i ironią opowiada nam o historii naszego kraju, naszego języka. Uświadamia wiele prawd, z których na co dzień nie zdajemy sobie sprawy.


            Niedawno w ręce me spragnione wpadła istna perełka – „Saga o Vӧlsungach”, czyli historia znanego nam z Wagnerowskiej opery Zygfryda, spisana w formie sagi islandzkiej. Wagner co prawda używał niemieckich wersji imion bohaterów (stąd np. Zygfryd a nie Sigurd, Gunter a nie Gunnar itd.), zrąb historii zaczerpnął jednak z opowieści skandynawskich. Następnie poddał ten materiał licznym skrótom na potrzeby opery – a i tak wyszedł czteroczęściowy kolos. Południowogermańską wersję historii zawiera słynna „Pieśń o Nibelungach”, napisana w języku średnio-wysoko-niemieckim, około roku 1200. Po świecie krążyło wówczas mnóstwo wersji, nierzadko rozbieżnych. Autor „Pieśni o Nibelungach” zdecydował się na zapisanie jednej z nich, niekiedy tylko sugerując pewne rzeczy, jakby puszczając oko do słuchacza, który najprawdopodobniej znał z innych opowieści dzieje bohaterów. „Saga o Vӧlsungach” zaś potrafi wprawić w konsternację, bo nie przejmuje się konsekwencją – autor przedstawia wydarzenia wzajemnie sobie przeczące, zaczerpnięte z różnych wersji przygód Sigurda i spółki. Ma to w sobie jednak pewien urok i pozwala nam w wybrać wersję, która odpowiada nam najbardziej. Nie omieszkałam tego uczynić. Jedną z podstawowych różnic między „Sagą…” a „Pieśnią…” są realia, w jakich rozgrywa się akcja – u Skandynawów trwają czasy pogańskie, zaś niemiecki poemat pełen jest kościołów i chrześcijańskich rycerzy. Ponadto role wielu postaci są zamienione – raz żona Zygfryda jest zła i mściwa, raz pragnie uratować swoich braci, którzy ją skrzywdzili; raz matka Burgundów/Gjukungów jest uosobieniem wszelkich cnót (przez co mało się pojawia, ha, ha), raz knuje i podaje Sigurdowi napój zapomnienia. No i wreszcie Hagen/Hӧgni – to jest niecnym podżegaczem i chciwcem, to najszlachetniejszym i najdzielniejszym z braci. Przeczytawszy obie kompilacje możemy wypracować sobie wersję dla nas idealną – to także świadczy o atrakcyjności tej historii, tak przeze mnie ulubionej.


            Wydawaniem przetłumaczonych na język polski, a wcześniej u nas niemożliwych do dostania sag, pieśni, bylin i legend zajmuje się nieocenione wydawnictwo Armoryka. W ich ofercie znajdziecie również staroangielskiego „Beowulfa” czy celtycki „Mabinogion”. Marzę, żeby jeszcze udało im się zrobić wznowienie „Eddy poetyckiej” we wspaniałym tłumaczeniu Apolonii Załuski-Strӧmberg, bo na razie mogą zaoferować tylko stare tłumaczenie Lelewela, który w dodatku potraktował całość nader swobodnie. A wydaną przez Ossolineum w 1986 roku Załuskę-Strӧmberg trudno dostać w antykwariacie nawet za ciężkie pieniądze.

27 stycznia 2010

Smakowitości arturiańskie


            „Smakowitości obyczajowe” Michała Rożka to zbiór szkiców na przeróżne tematy. Znajdziemy tu tekst o karierze, jaką kawa zrobiła w Europie, o micie husarii, historii toalet, szkole dla niedźwiedzi, erotyce staropolskiej i wiele, wiele innych. Autor pochodzi z Krakowa i jego miasto pojawia się w bardzo wielu szkicach. Używa licznych cytatów ze starej literatury, które bardzo ciekawie doprawiają całość, jak choćby ten, autorstwa Jana Morsztyna:

W Malcieśmy, pomnę, kosztowali kafy,
Trunku dla baszów Murata, Mustafy
I co jest Turków, tak szkaradny
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza na zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawi gęby.

Niemało jest również pikantnych cytatów, na przykład Jan Jakub Trembecki w „Wirydarzu poetyckim” pisał tak:

Para jabłek od Ewy, zdobycz z raju swoję
Panny w zanadrzu noszą dziś na żałość moję,
Której skoro się ręka dotknie, Adamowy
Wąż, pomsta grzechu, swej podnosi głowy.

Na końcu książki autor zamieścił listę lektur, które zainteresowanym pozwolą poszerzyć wiadomości – zabieg słuszny, gdyż często szkice są bardzo „szkicowe” i ma się poczucie, że zaledwie liznęło się danego tematu.

            Jako wielbicielka opowieści o bohaterach, nie mogłam przejść obojętnie obok „Legend o królu Arturze” autorstwa norweskiej noblistki Sigrid Undset. Sama forma graficzna książki jest ciekawa, pomijając jakość ilustracji, które mogłyby być lepsze, nie jak z ilustrowanej książeczki dla dzieci. Poza tym jednak książka jest bardzo ładnie wydana: w poręcznym formacie, z ładną czcionką użytą w tytułach rozdziałów i wielkich, eleganckich numerach stron. Nota dodana od wydawcy wzbudziła moją nieufność, gdyż po zaznaczeniu, że sprawy seksualności zajmują wiele miejsca w „Legendach…”, przeczytać w niej można: „Dlaczego jednak mimo tych – z punktu widzenia moralności katolickiej – oczywistych wypaczeń „Legendy…” zasługują nie tylko na wydanie, lecz i na szerokie spopularyzowanie?”. Inny cytat: „…zamiast spodziewanego retuszu etycznego i przywrócenia legendom ich pierwotnych kształtów – otrzymamy dalsze przejaskrawienia”. No, jeśli by próbować dotrzeć do pierwotnej wersji, to niewiele chrześcijańskości by w tych legendach zostało… Gdy spojrzałam na wydawcę, moje zdziwienie ustąpiło: wydawnictwo PAX jest wydawnictwem katolickim, co wiele wyjaśniło. Nie należy jednak zapominać, iż – że zacytuję Sapkowskiego – „ze wszystkich wersji legendy „Wulgata” (wersja z XIII w., odpowiedź Kościoła na świeckie wersje legend) jest najbardziej dosadna i dosłowna jeśli chodzi o sprawy miłości cielesnej. Dzieło po prostu dyszy seksem i erotyzmem”.
            Undset oparła się przede wszystkim na wersji Thomasa Malory’ego. Jej „Legendy…” są na wskroś przesiąknięte chrześcijańskim pojęciem grzechu i nieczystości, niemniej bohaterowie nader łatwo grzechowi ulegają. Nie wszyscy rycerze są bez skazy, często są pyszni, mściwi i zatwardziali. Zapewne dzięki temu ich przygody są barwne i ciekawe.
Wiele miejsca Undset poświęciła także bohaterkom – królowej Ginewrze, Morgan Le Fay, Elain czy Nimue (Ninii). Co zaskakuje, czasami fakty są podane zupełnie bez wyjaśnienia ich przyczyny. Dowiadujemy się, że Morgan, przyrodnia siostra Artura, mieszkała na jego dworze i król ufał jej bezgranicznie (bardziej nawet, niż swojej żonie), a po jakimś czasie czarodziejka knuje zamach na jego życie, gdyż „nienawidzi go najbardziej na świecie”. I tu czytelnik staje bezradny, zupełnie jak Artur, bo nie wie, dlaczego nagle Morgan zadaje ten niespodziewany cios. Jednak z pewnością warto sięgnąć po „Legendy…” – są to niby historie dobrze nam znane, a jednak wciągają jak najlepsza powieść.


W trakcie czytania:

♠ „444 zdania polskie”, Jerzy Bralczyk
♠ „Sekai no owari to Haado boirudo wandaarando” („Koniec świata i Hard Boiled Wonderland”), tom I, Haruki Murakami
♠ „Kosmologia dawnych Słowian”, Artur Kowalik
♠ „Boski dwumian”, Jadwiga M. Rodowicz

23 stycznia 2010

Zimowa żmija


            Lubię książki. Uwielbiam je kartkować i wsadzać nos między świeżo pokryte drukiem karty. Mam słabość do papierowych książek, nie stronię jednak od wersji elektronicznych i tych do słuchania. Czytam głównie fantastykę, książki o mitologii i historii, ale różne inne też się trafiają.
            Ostatnio przeczytałam długo wyczekiwaną „Żmiję” Sapkowskiego i niestety muszę dołączyć do chóru rozczarowanych. Nie uważam, jak niektórzy, że to dno totalne i zrobione wyłącznie dla kasy. Nie wierzę, żeby Sapek rył w źródłach o sowieckim uzbrojeniu, aby zarobić łatwy szmal. Jednak zgodzę się z tymi, którzy uważają, że „Żmija” byłaby lepsza jako opowiadanie. Brakuje też trochę osławionego poczucia humoru i soczystości języka, chociaż na przykład bardzo przeze mnie lubiana mikropowieść „Maladie” nie jest wypełniona humorem, a jednak czyta się bardzo przyjemnie. Tak więc wiedźmin wciąż w moim Sapkowym rankingu pozostaje niepokonany. Zaraz za nim plasują się eseje o świecie króla Artura i „Rękopis znaleziony w smoczej jaskini”, które aż skrzą się od dowcipu, a do tego przekazują solidną wiedzę („i śmiech niekiedy może być nauką”, jak pisał Krasicki).
            Jeśli chodzi o prozę zagraniczną, to w czasie mrozów (które, zresztą, wciąż trzymają się nieźle i nawet, zdaje się, zaciskają swe szpony coraz mocniej) przeczytałam „Zatopioną zimę” („Winter Under Water”) Jamesa Hopkina. Rzecz o Angliku, który zakochał się w Polce i przyjechał do naszego kraju. Polecam czytać po kawałku, bo to lektura lekka nie jest. Często autor przełącza się na coś w rodzaju prozy poetyckiej i wyczytać można różne dziwolągi w rodzaju „komary na ścianach rozciągają swoje martwe odnóża w kierunku zeszłego lata” czy „jego nerwy wibrują jak struny skrzypiec w kabarecie”. Pierwsze, co mnie uderzyło w tej książce, to to, że opisywane przez autora miejsca wszystkie są brudne, śmierdzące, zakłaczone i zasikane. No fajnie, pomyślałam sobie. Jak tak nas widzą na Wyspach… Nie spodobało mi się też, że już na jednej z pierwszych stron jest mowa o obozach koncentracyjnych. Na litość, przecież Polska to nie tylko obozy koncentracyjne! Potem jednak jest lepiej, a wraz z nadejściem wiosny cały świat (w tym przypadku chodzi o Kraków) pięknieje. Nie zauważyłam za bardzo zachwytu zimą, autor chyba jej nie lubi. Rozumiem, że ciężko mu się było zachwycać, skoro „było tak zimno, że zamarzały szpary między zębami”. Świetnie, pomyślałam, teraz Anglicy utwierdzą się w mniemaniu, że Polska to taka mniej więcej Syberia. Jednak chyba ładnie zostało oddane piękno wiosennej przemiany – bo wiosna tym jest piękniejsza, im dłużej na nią czekaliśmy.

W trakcie czytania:

* „444 zdania polskie”, Jerzy Bralczyk
* „Smakowitości obyczajowe”, Michał Rożek
* „Sekai no owari to Haado boirudo wandaarando” („Koniec świata i Hard Boiled Wonderland”), tom I, Haruki Murakami
* „Kosmologia dawnych Słowian”, Artur Kowalik