Recenzje książek, nie tylko beletrystycznych.

2 sierpnia 2010

Wyznania samotnika


    Haruki Murakami jest chyba najpopularniejszym w Polsce pisarzem japońskim. Chcąc zrozumieć ten fenomen, sięgnęłam po jego książkę – była to Sputnik Sweetheart. Nie pozostawiła mnie ona w stanie zachwytu, lecz później przeczytałam jeszcze jego debiut (niepublikowany w Polsce), Słuchaj pieśni wiatru („Kaze no uta o kike”). Jest to króciutka książeczka, jednak główny bohater zdążył mnie znużyć na jej kartach. W imię zasady „do trzech razy sztuka” postanowiłam dać jeszcze jedną szansę Murakamiemu, jako że pewna osoba gorąco polecała mi Koniec świata i Hard Boiled Wonderland. Muszę przyznać, że jest to niewątpliwie najlepsza z książek tego autora, jakie zdarzyło mi się czytać. Stworzył ciekawe, barwne postacie (krągła wnuczka naukowca jest moją faworytką), doskonale skonstruował misterny scenariusz, zaskoczył niezwykłymi pomysłami. W ten sposób sprawił, że czytelnika drąży ciekawość, jak ta historia się skończy. Byłam pod wrażeniem oryginalności pomysłu na tę powieść. Jednak nie mogę wybaczyć autorowi głównego bohatera i samego przesłania książki. Murakami pisze bowiem o tym, co zwykle – o tym, jak jesteśmy samotni i bezradni w tym wielkim świecie. Litości. Czasami temu bezradnemu bohaterowi miałam ochotę podać naładowany pistolet, by ugasił swój ból istnienia. Brakuje mu chęci życia, jakiejś iskry. Nie mogłam się pogodzić z jego ostateczną postawą poddania się bez walki.
   Chciałam jeszcze dodać parę słów o stronie technicznej tłumaczenia polskiego. Zetknęłam się z opiniami, że ta sama książka czytana po angielsku jest dużo lepsza w odbiorze niż w wersji polskiej. Nie mnie to rozsądzać, czytałam bowiem po japońsku, jednak zdarzyło mi się zajrzeć w księgarni do środka i bardzo się zdziwiłam widząc dialog pomiędzy głównym bohaterem kobietą z biblioteki. Dlatego mianowicie, że w oryginale zwracają się do siebie – jak na japońskie, bardzo dbające o etykietę standardy – bardzo swobodnie. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego więc w wersji polskiej mówią do siebie „pan”, „pani”. Podejrzewam, że może to nie być jedyna nieścisłość w tłumaczeniu.
   W domowej biblioteczce natknęłam się na doskonałą lekturę autorstwa Ireny Krzywickiej – a mówiąc ściślej, jej autobiografię, zatytułowaną Wyznania gorszycielki. Jej śmiałe jak na owe czasy poglądy musiały gorszyć społeczeństwo w dwudziestoleciu międzywojennym, jednak nie wywoływała ona skandali dla samych skandali, działała dla idei – uświadamiania kobiet w sprawach świadomego macierzyństwa, wywalczania kobietom praw równym prawom, jakie tradycyjnie przyznawano mężczyznom do swobodnego wybierania partnerów seksualnych. Nie ma co jednak szukać na kartach jej Wyznań manifestów feministycznych. Wspomnienia te to barwne, skrzące się humorem opisy życia ówczesnej Warszawy, gdzie czytelnik z zachwytem może odkryć na nowo postacie wielkich literatów i artystów – Tuwima, Słonimskiego, Witkacego i nade wszystko Tadeusza Boya-Żeleńskiego, wielkiej miłości i przyjaciela Krzywickiej. Autorka nie cofa się przed subiektywnymi, odważnymi sądami o wielkich i sławnych. Choć może czasem krzywdzące, jej opinie są zawsze szczerze i wypowiadane bez ogródek. Krzywicka udowodniła swój talent do pióra, spisując opowieść fascynującą i jak najbardziej godną polecenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz