Recenzje książek, nie tylko beletrystycznych.

3 marca 2010

Płomień północy


            Poczciwy profesor Tolkien nie przestaje mnie zadziwiać. Oczywiście wiedziałam, że był niesamowicie pracowitym i pełnym pasji człowiekiem. Wygląda na to, że nie wiedziałam tylko, jak bardzo. Dowodem pracowitości Tolkiena może być to, że jego syn, Christopher, wciąż poświęca się opracowywaniu pozostawionych przez ojca rękopisów. Tym razem chcę napisać o Legendzie o Sigurdzie i Gudrun.
Tolkien, zafascynowany skandynawską poezją, postanowił dokonać próby napisania w języku angielskim własnej wersji historii Sigurda Vӧlsunga, rodu Gjukungów i przeklętego skarbu, trzymając się rygorystycznych zasad rządzących utworami skandynawskimi (chodzi mi o rytm i aliterację). Wydawałoby się, że to zadanie karkołomne, jednak cierpliwy profesor, wiedząc, że podobne reguły rządziły poezją staroangielską, układał wers po wersie i strofa po strofie. Jakkolwiek uważał, że wersja opowieści zawarta w niemieckiej Pieśni o Nibelungach jest starsza, trzymał się raczej tej północnej. Dokonał też czegoś, czego wielu odbiorcom brakuje w Sadze o Vӧlsungach (pisałam o tym w poprzednim wpisie), mianowicie zdecydował się na podanie jednej, spójnej wersji wydarzeń i wyeliminował w ten sposób nielogiczne elementy. Starał się też przenieść na poezję angielską styl poezji skandynawskiej – oszczędny w słowach, lecz emocjonalny, pozwalający z kilku słów wysnuć ogólne znaczenie.
Dodatki i przypisy w Legendzie o Sigurdzie i Gudrun są nie mniej interesujące od poezji. Christopher Tolkien starał się z referatów i notatek ojca wyłonić jego poglądy na postacie poszczególnych bohaterów legendy, pochodzenie opowieści, transformacje, jakie ta historia przeszła i dlaczego. Jako ciekawostkę dodam, że Christopher przez długi czas w ogóle nie wiedział, że ojciec pracuje nad tym projektem – profesor ani o tym nie mówił, ani niemal nie wspominał w korespondencji z przyjaciółmi. Naprawdę niezwykły był to człowiek, który potrafił poświęcić setki godzin na badania i zmaganie się z układaniem wierszy – i nawet nie powiedzieć o tym nikomu.
Z mroźnej północy przenieśmy się teraz do cieplejszej Japonii, choć zbiór opowiadań, o którym chcę napisać, nosi tytuł Zimny płomień. Jest to wybór utworów Yukio Mishimy, zgodnie określanego mianem jednego z najważniejszych pisarzy japońskich XX w. Po zderzeniu z Wyznaniem maski w oryginale nie paliłam się zbytnio do prozy Mishimy. Jego kunsztowne, wielokrotnie złożone zdania i wyszukane słownictwo sprawiały mi ogromną trudność. Jednak kiedy jego opowiadania pojawiły się w moim języku ojczystym (ukłon dla tłumacza, Henryka Lipszyca, jego praca wymagała nie tylko ogromnego wysiłku, ale także talentu), postanowiłam spróbować z Mishimą jeszcze raz. Co się okazało? Musiałam przyznać, że to naprawdę proza najwyższej próby. Jako ktoś, kto także marzy o pisarstwie, muszę pochylić głowę w podziwie i przyznać po prostu: „dobry jest!”. I nie należy się uprzedzać i myśleć o Mishimie jako o człowieku opętanym i zafascynowanym śmiercią – bo miał wystarczająco dużo zdrowych zmysłów, by tworzyć wyśmienite także pod względem technicznym teksty. Jego opowiadania to nie tylko mrok. Owszem, są i takie, które poświęcił wyłącznie tematowi śmierci (i miłości), jak Umiłowanie ojczyzny, jednak tytułowy Zimny płomień czy Fontanny deszczu skupiają się bardziej na życiu. Ponadto byłam pod wrażeniem przenikliwości i trafności sądów Mishimy, jeśli chodzi o ludzką (a najczęściej kobiecą) psychikę. Obraz człowieka, jaki kreśli, nie jest zbyt optymistyczny, nie brakuje mu cynizmu, lecz często trudno odmówić Mishimie racji…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz