Recenzje książek, nie tylko beletrystycznych.

14 kwietnia 2010

Dziecko Ankh-Morpork


            Węsząc w księgarni po półkach z polską fantastyką, natknęłam się na debiut Michaliny Olszańskiej Dziecko gwiazd. Atlantyda. Przeczytawszy na tylnej stronie okładki, że autorkę porównuje się do Paoliniego, autora Eragona, oraz że jest ona nastolatką, czym prędzej odłożyłam tę książkę z powrotem. Z książkami równie „wspaniałymi” jak Eragon nie chcę mieć nic wspólnego. W jakiś czas potem przeczytałam w Bluszczu rozmowę, w której brała udział Olszańska i doszłam do wniosku, że jest to osoba zasługująca jednak na moją uwagę. Choćby dlatego, że nie jest to nastolatka bawiąca się piórem (czy też, w jej przypadku, ołówkiem), a osoba, która nie boi się ciężkiej pracy i wkłada wiele wysiłku w pisanie. Czy wielu z nas byłoby gotowych wstawać o czwartej rano, by pogodzić pisarstwo z grą na skrzypcach? Zrobiło to na mnie duże wrażenie i postanowiłam kupić Dziecko gwiazd. Atlantydę. Poczytałam też sobie wypowiedzi na temat Olszańskiej pojawiające się w Internecie. Cóż tam się działo! Istne batalie toczone przez fanów i zagorzałych przeciwników. Rozumiem, że najwięcej zamieszania wywołuje młody wiek autorki. Moim zdaniem książka nie jest wcale zła, a już porównywanie jej z Eragonem uważam za krzywdzące. Paolini bez większych skrupułów upchnął w swojej powieści wątki, które spodobały mu się w Diunie, Władcy pierścieni, Gwiezdnych wojnach, Smokach z Pern i Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze – a profesjonalnie przeprowadzona kampania reklamowa sprawiła, że okrzyknięto go młodym geniuszem i jeszcze sfilmowano te wypociny. Olszańska natomiast owszem, widać, że przeczytała wiele książek, ale pomysł na historię miała własny – i tak powinno być. Co do poziomu językowego, to do zarzucenia miałabym więcej na przykład Magdalenie Kozak, autorce Nocarza, niż Olszańskiej. Owszem, niektóre formy zapisu wyrazów wywołały u mnie uniesienie brwi, ale nawet śledząc najnowsze rozporządzenia Rady Języka Polskiego, nie jesteśmy w stanie tak od razu się do nich przyzwyczaić. Z tym jestem w stanie się pogodzić. Z błędami gramatycznymi u niektórych dorosłych pisarzy pogodzić się nie mogę. Od strony językowej nie odpowiadały mi tylko zbyt obszerne opisy w Dziecku…, ale to już chyba kwestia gustu – wszak niektórym podobają się opisy przyrody w Nad Niemnem, które ja zawsze bezwzględnie opuszczałam. W stylu Olszańskiej daje się wyczuć pewne rozbuchanie i egzaltację, jednak często jest chwalona za plastyczność opisu. Zauważyłam też, że autorka jest wyjątkowo spostrzegawcza i ma wiele bardzo dojrzałych przemyśleń na temat natury człowieka. Ponadto jej powieść jest spójna, a zapanowanie nad tak obszerną formą, jaką jest powieść, nie należy do najłatwiejszych zadań, a co dopiero, gdy ma się zaledwie szesnaście lat. Pomysł umieszczenia portretu autorki na okładce w roli głównej bohaterki wydał mi się dosyć dziwaczny, jednak nie przeszkadzał mi na tyle, by go krytykować. Wersja książki, którą kupiłam, pozbawiona była płyty, która ponoć powinna być do niej dołączona, więc nie mogę wypowiedzieć się na temat jakości piosenki wykonywanej przez Michalinę, jednak nie uważam promowanie jej talentów za coś nagannego. Wszak nie jest tak, że jakaś zarozumiała nastolatka siadła i skleciła parę nut i teraz się z tym obnosi. Trzeba pamiętać, że Olszańska przez lata uczyła się w szkole muzycznej, co oznacza, że posiada potrzebne wykształcenie, by bawić się muzyką. Podsumowując, nie jest to dla mnie książka-arcydzieło, lecz uważam, że nie zasługuje na tak ostrą krytykę, jakiej jest poddawana.
            Na mojej półce Łups! Terrego Pratchetta cierpliwie czekało, aż zacznę je czytać. Zwłoka nie wynikała z niechęci do tej książki – po prostu zostawiałam ją sobie na deser. Nie zawiodłam się. Trudno osobno recenzować książki z serii Świat Dysku, bo ich siła polega w dużej mierze na rozbudowanej historii świata i bohaterów znanych z pozostałych części. I tak większą satysfakcję sprawia nam śledzenie poczynań komendanta Vimesa czy lorda Vetinariego, gdy wiemy, czego mniej więcej się po nich spodziewać. Znając inne powieści ze Świata Dysku, mamy świadomość, jak ten świat działa oraz w jakim rodzaju humoru celuje Pratchett. To wszystko sprawia, że lektura jest dużo przyjemniejsza. Samo Łups! porusza bardzo ważną kwestię – nienawiści rasowej i jej podsycania za pomocą tuszowania historii. Są to tematy bardzo aktualne, a w dodatku przekazane w formie powieści przygodowej. Pratchett pisze już teraz inaczej, niż to było za czasów początków cyklu, więcej jest u niego refleksji niż pustej parodii, ale poczuciu humoru nie można nic zarzucić. Uważam, że Łups! jest kolejną dobrą częścią serii o straży miejskiej. Zastanawiam się tylko, czy i kiedy pociągnięty zostanie wątek Marchewy i Angui…

2 kwietnia 2010

Zbieracz łusek po nabojach


            Jakieś sześć lat temu zakochałam się w opowieściach anielskich Mai Lidii Kossakowskiej: zbiorze opowiadań „Obrońcy Królestwa” (ukazały się potem w Fabryce Słów w zbiorze pt. „Żarna niebios”) i ich kontynuacji, powieści „Siewca Wiatru”. Gdy więc zobaczyłam w Empiku zapowiadanego od dłuższego czasu „Zbieracza Burz”, sięgnęłam po niego bez wahania. Wydano go od razu w dwóch wersjach: w oprawie twardej i miękkiej. Ta w twardej oprawie jest ładniejsza, ale że zarówno mój portfel, jak i plecy optują zawsze za okładką miękką, zaopatrzyłam się w miękkiego „Zbieracza”. Zatrzymam się jeszcze przez moment przy estetycznych walorach książki. W pierwszym wydaniu „Siewcy”, którego jestem posiadaczką, okładka była przepiękna, natomiast ilustracje w środku w ogóle nie przypadły mi do smaku. W „Zbieraczu” zarówno okładka jak i ilustracje są miłe dla oka.
            Wiele osób zawiodło się nieco na kontynuacji „Siewcy Wiatru”, dziwiąc się nagłemu przeobrażeniu osobowości u wielu bohaterów i żałując znanej z „Siewcy” wielowątkowości, za to chwalono przewagę „rąbanki” nad politycznymi spiskami. Cóż, mnie jednak bardziej odpowiadały skomplikowane polityczne spiski niż anioł walący z karabinu. Oczywiście, książka nie mogła być taka sama, jak jej poprzedniczka – po sześciu latach to po prostu niemożliwe, by autorka pisała tak samo. Zresztą, obawiałam się trochę, że po tym, jak Kossakowska wydała „Zakon Krańca Świata”, „Rudą Sforę” i „Upiora Południa”, w ogóle nie będzie można odnaleźć już w „Zbieraczu Burz” klimatu z „Siewcy”. Pomyliłam się jednak. Klimat został zachowany, to wciąż jest ta sama kraina aniołów i demonów – choć może jeszcze troszkę mroczniejsza. Przyznam też, że ze wszystkich światów i bohaterów stworzonych przez Kossakowską ten anielski polubiłam najbardziej. Ogólnie rzecz biorąc czytało mi się „Zbieracza” bardzo przyjemnie, choć do zarzucenia mam tendencję do przedwczesnego zdradzania biegu wypadków. Niemniej czekam na tom drugi i zabiorę się do niego z entuzjazmem.
            Jako wielbicielka sztuki kaligrafii, szybko dałam się zwabić pięknej okładce powieści „Skryba”. Streszczenie akcji zamieszczone z tyłu również zachęciło mnie do lektury. Książka opowiada o losach Theresy, która żyła w czasach Karola Wielkiego i była kobietą na te czasy wyjątkową, gdyż potrafiła pisać i czytać. Głównym wątkiem jest kwestia Donacji Konstantyna, sławnego fałszywego dokumentu, w którym cesarz Konstantyn rzekomo nadał Kościołowi liczne przywileje. Autor „Skryby” ewidentnie ma pewne zacięcie do kryminałów, gdyż książka roi się od śledztw i dochodzeń. Moim ulubionym bohaterem był Alkuin – mnich o niejednoznacznej osobowości. Główna bohaterka wydała mi się dosyć irytująca i niekiedy wręcz… głupia. Na niekorzyść można zapisać łatwy do odczytania scenariusz dotyczący przyszłości Theresy – oto pojawia się przystojny, hojnie obdarzony przez naturę (sic!) bohater, który jest jednak podejrzany i szybko domyślamy się, że oszukuje główną bohaterkę. Na szczęście jednak pojawia się zaraz, już na zapas, nowy adorator, który okazuje się tym dobrym i poślubia naszą skrybę. Oprócz tego jednak sama powieść jest wciągająca, przewija się przez jej karty wiele barwnych postaci, a tło historyczne jest przekonujące. Szczególne wrażenie wywarła na mnie znajomość przyborów i składników używanych do obrabiania pergaminów – już dla samych walorów poznawczych warto przeczytać, co autor, Antonio Garrido, ma do powiedzenia.
Chciałam jednak dodać, że o ile tło historyczne wydaje się wiarygodne, to poziom łaciny, którym posługuje się autor, pozostawia wiele do życzenia. Nawet w często używanym zwrocie "W imię Ojca..." popełnił błąd! Zamiast "In nomine Patris" pisze "In nomine Pater", co można by przetłumaczyć jako "W imię Ojciec". Obniża to w moich oczach znacząco jakość tej książki.