Recenzje książek, nie tylko beletrystycznych.

10 lutego 2010

A imię jego 444


            „444 zdania polskie” profesora Jerzego Bralczyka to książka, którą smakuje się powoli. Wątpię szczerze, żeby ktokolwiek potrafił ją przeczytać jednym tchem. Niemniej lektura ta dostarcza wiele przyjemności i pogłębia świadomość własnego języka, dlatego szczerze ją polecam. Znaleźć w niej można omówienia powiedzeń, słynnych cytatów z książek, piosenek czy filmów, haseł propagandowych czy reklamowych, każde opatrzone jednostronicowym felietonem. Wybrane „zdania” pochodzą zarówno z czasów nam współczesnych, jak i tych dawniejszych – sięgając również początków polskiego piśmiennictwa. Wśród haseł można napotkać teksty takie jak na przykład „Ideał sięgnął bruku”, „Jestem wesoły Romek”, „Baśka miała fajny biust”, „Jestem za, a nawet przeciw”, „Stary niedźwiedź mocno śpi”, „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj” i wiele, wiele innych – łącznie w liczbie 444. Bralczyk z właściwymi sobie humorem i ironią opowiada nam o historii naszego kraju, naszego języka. Uświadamia wiele prawd, z których na co dzień nie zdajemy sobie sprawy.


            Niedawno w ręce me spragnione wpadła istna perełka – „Saga o Vӧlsungach”, czyli historia znanego nam z Wagnerowskiej opery Zygfryda, spisana w formie sagi islandzkiej. Wagner co prawda używał niemieckich wersji imion bohaterów (stąd np. Zygfryd a nie Sigurd, Gunter a nie Gunnar itd.), zrąb historii zaczerpnął jednak z opowieści skandynawskich. Następnie poddał ten materiał licznym skrótom na potrzeby opery – a i tak wyszedł czteroczęściowy kolos. Południowogermańską wersję historii zawiera słynna „Pieśń o Nibelungach”, napisana w języku średnio-wysoko-niemieckim, około roku 1200. Po świecie krążyło wówczas mnóstwo wersji, nierzadko rozbieżnych. Autor „Pieśni o Nibelungach” zdecydował się na zapisanie jednej z nich, niekiedy tylko sugerując pewne rzeczy, jakby puszczając oko do słuchacza, który najprawdopodobniej znał z innych opowieści dzieje bohaterów. „Saga o Vӧlsungach” zaś potrafi wprawić w konsternację, bo nie przejmuje się konsekwencją – autor przedstawia wydarzenia wzajemnie sobie przeczące, zaczerpnięte z różnych wersji przygód Sigurda i spółki. Ma to w sobie jednak pewien urok i pozwala nam w wybrać wersję, która odpowiada nam najbardziej. Nie omieszkałam tego uczynić. Jedną z podstawowych różnic między „Sagą…” a „Pieśnią…” są realia, w jakich rozgrywa się akcja – u Skandynawów trwają czasy pogańskie, zaś niemiecki poemat pełen jest kościołów i chrześcijańskich rycerzy. Ponadto role wielu postaci są zamienione – raz żona Zygfryda jest zła i mściwa, raz pragnie uratować swoich braci, którzy ją skrzywdzili; raz matka Burgundów/Gjukungów jest uosobieniem wszelkich cnót (przez co mało się pojawia, ha, ha), raz knuje i podaje Sigurdowi napój zapomnienia. No i wreszcie Hagen/Hӧgni – to jest niecnym podżegaczem i chciwcem, to najszlachetniejszym i najdzielniejszym z braci. Przeczytawszy obie kompilacje możemy wypracować sobie wersję dla nas idealną – to także świadczy o atrakcyjności tej historii, tak przeze mnie ulubionej.


            Wydawaniem przetłumaczonych na język polski, a wcześniej u nas niemożliwych do dostania sag, pieśni, bylin i legend zajmuje się nieocenione wydawnictwo Armoryka. W ich ofercie znajdziecie również staroangielskiego „Beowulfa” czy celtycki „Mabinogion”. Marzę, żeby jeszcze udało im się zrobić wznowienie „Eddy poetyckiej” we wspaniałym tłumaczeniu Apolonii Załuski-Strӧmberg, bo na razie mogą zaoferować tylko stare tłumaczenie Lelewela, który w dodatku potraktował całość nader swobodnie. A wydaną przez Ossolineum w 1986 roku Załuskę-Strӧmberg trudno dostać w antykwariacie nawet za ciężkie pieniądze.